Przyziemny Ikar Maciej Zbigniew Świątek
Maciej Zbigniew Świątek
Nieznane
Czy są gdzieś nowe obszary,
bezludne wyspy, o których brzegi
przypływów uczuć uderzają fale
i zaskoczone milczeniem kamieni
cofają się w głębinę morza,
w muszlach ślimaczych kryjąc zawstydzenie,
lecz w chwilę później wracają i znowu
zgłuszyć chcą hukiem milczące kamienie?
Czy w głębi lądów jeszcze nieodkrytych,
w przestworzach ciszy błyszczącej gwiazdami,
krążą bezwolne, bezsilne księżyce
przez ciemne cielska planet przyciągane?
Czy gdzieś, wśród ostrych pocałunków próżni,
wśród meteorów wędrujących w mroku,
pracują w ogniu jednookich kuźni
słoneczne młoty w ramionach cyklopów?
Czy w mrówki oczach odbiją się światy,
których nie znajdą teleskopów lustra?
I czy ramiona obejmą je mapy?
I czyjeś nazwą pocałują usta?
Jeżeli bowiem są kwiaty i wiersze,
to przecież znaczy, że poza oczami
może być światło, co jaśniej i prędzej
świeci i pędzi, od tego, co znamy.
Wchodzę więc głębiej, nasłuchuję czulej,
miłość dotyka myśli, rozgrzewa ramiona,
oczy się otwierają rozjaśnione bólem
I przyszłość się otwiera, i jest nieskończona.
Ktoś
Kroplą spojrzenia drążę skałę,
tak rok za rokiem, dzień za dniem,
cierpliwie wsączam się w stwardniałe
kamienie, które toczy sen.
Skrapiam marmury i granity;
martwe pomniki przeszłych lat
i żywej wody pot obfity
na czołach ryje trwały ślad.
Kiedyś przebudzą się posągi,
zaspane jeszcze, zejdą z gór
i tam wśród ludzi wpółprzytomnych
staną jak zmartwychwstały mur.
Rozbiorą cegła go po cegle
tłumy spragnionych chleba rąk
i niebo stanie się powszednie,
i będzie niedaleko stąd.
Tropiciel snów
Tropię w marzeniach senne ślady skrzydeł,
idę za nimi przez mroczne powietrze
i zawsze gubię ten trop tuż przed świtem,
bezradny staję na urwanej ścieżce.
Co noc powtarzam swe poszukiwania,
z nadzieją, której stracić nie potrafię,
przez mleczne drogi wędruję do rana,
zgubiony w miałkim, bezszelestnym czasie.
Tam, gdzieś, przede mną, płyną ciche ptaki,
rysują dzioby bezszelestną pustkę,
giną na krańcach westchnienia ich szlaki,
toną w głębinach rozgwieżdżonych luster.
Patrzę za nimi pierwszym słońca błyskiem,
smak rosy czuję na wargach spragnionych,
a wiatr unosi opierzoną iskrę;
ten ślad ostatni, co zostaje po nich.
Jesienna grawitacja
Drzemią słowa w ciszy jesieni milczącej,
ukołysane wiatrem, deszczem opłukane;
słowa, gwiazdy, kasztany, liście spadające...
Absolutnie króluje ziemskie przyciąganie.
Nigdy, jak o tej porze, nie czuć fizyczności;
praw Newtona i całej materii wszechświata
i tylko stary Einstein z teorią względności
twierdzi, że liść ziemię przyciąga, że to ziemia spada.
Nie oznaczę i ziemi,i liścia, i gwiazdy,
przeciekają mi kwanty przez palce jak krople,
ociekają deszczem pewniki i prawdy,
a ranki wystawiają coraz niższe stopnie.
Jak dziś szukać w sobie wewnętrznego bytu?
Błądzić po ścieżkach duszy, nie tak prostych wcale,
gdy czas monotonnie, od świtu do świtu,
tyka deszczem w parapet? Jest poza zegarem?
Nieco ograniczony, nie umiem wyjść z siebie,
nadążyć za czasem, kwarcem i fizyką,
i znaleźć swoją drogę na deszczowym niebie,
by zrównać się z postępem, aby biec donikąd.
Sen błędnego rycerza
W samotnym, cichym niebie snu błędnego rycerza,
dama serca skronie naciera mu strudzone
i białą, zwiewną piersią przywiera do pancerza,
a rycerz we śnie szczęśliwym i łzach kobiecych tonie.
A gdy po przebudzeniu, znów pustce spojrzy w oczy,
jedna łza mu na rzęsach zabłyśnie brylantowa,
jak kropla krwi, co w bojach tak wiele jej wytoczył,
lub perła, co zdobyczna w taborach wziętych wroga.
Ta łza ze snu wyjęta, skradziona innym światom,
przez damę wypłakana, wyśnioną przez tęsknotę,
rozpryśnie się w tysiące srebrzystych poematów
i zniknie tak jak rosa, wdeptana w łąki topiel.
Dzień będzie wlókł się nędznie, błądząc w czasie mierzonym
zegarów wiatrakami, co wieczne i zwycięskie,
aż do następnej nocy, co z prawdy go wyzwoli
i snu, i damy, która opłacze nową klęskę.
Kopciuszek
Przeszukuję tłum w ulicznym pędzie,
jak Kopciuszek mak przebieram ludzi,
ale moc złą nadal ma zaklęcie,
a zabrakło właśnie dobrych wróżek.
Wołam wrony, wróble i gołębie,
lecz je jazgot pod dachy przegania,
szydzą ze mnie zmrużone okienne
szyby, w których słońce się dopala.
Już nie pójdę na bal, nie znalazłem
twarzy, sukni, pantofelków złotych,
umazany, okopcony miastem,
zasnę w pustych ramionach tęsknoty.
Jutro znowu i pojutrze znowu,
bez wytchnienia, natchnienia, zagnany,
wśród popiołu, popłochu i tłoku,
będę szukał, przebierając nogami.
Róża
Pokochałem różę,jak wszyscy poeci,
lecz na moją miarę,to była różyczka,
w promykach słonecznych i uśmiechach dzieci
rumieńcem różowym twarzyczka jej kwitła.
Była dobrym sercem cichego ogrodu,
natchnieniem motyla,przyjaciółką wiatru
i pszczoły karmiła słodkim złotem miodu,
tuląc je do swoich aksamitnych płatków.
Bronił jej przed chłodem Don Kichot słomiany,
prężąc źdźbła muskułów i pierś zasuszoną,
mocno obejmując słomek ramionami,
aż kolce mu skrwawiły pancerz na czerwono.
Wiosną poległ w boju,wiecheć niepotrzebny,
łzę stoczyła rosy na ten płaszcz zimowy
i kwitła całe lato jak mogła najpiękniej
z całej mocy swoich zakwitnień różowych.
Przystawałem nad nią w chwilach zamyślenia,
czując jak mi w serce wrasta coraz głębiej,
aż je wypełniła do końca istnienia
i szczęścia,co stępiło cierpienie i ciernie.
Noszę dziś ją w piersi,cichą i łagodną,
skradłem ją motylom,pszczołom i wiatrowi,
a poetom mówię,że ją ściął ogrodnik
i odchodzą smutni w noce księżycowe.
Po weselszej stronie księżyca
Po tej weselszej stronie księżyca
chodzą poeci z zadartym nosem,
sześć razy lżejsze mają tam życie
i księżycowe dni oprócz nocy.
Po gwiazd okruchach depcą strąconych,
pył srebrny zdobi klamry sandałów,
Ziemi-nadziei owal zielony
do proroczego porywa szału.
Głowy nad nieba wzniesione światłem,
w mroku ukryte chłodne ich czoła,
włosy rozwiane słonecznym wiatrem,
na skroniach z natchnień i snów aureola.
Piersi im eter wierszy rozsadza,
tlenem poezji wypełnia płuca,
chlebem im strofa,a wodą fraza,
a nieśmiertelność płaszcz im narzuca.
W oczach,co zaszły im mgławicami
rozkoszy wyżyn bez przerwy śnionych,
pragnienie błyszczy,aby biec dalej,
promień najszybszej myśli dogonić.
Już prawie wierzę w wciąż nieodkrytą,
tę księżycową stronę weselszą,
krążę zbliżoną do niej orbitą,
ku tym nieważkim zbliżam się wierszom
i lądowiska pośród kraterów
szukam miękkiego jak pierś dziewczyny
i ramion biała otwarta czeluść,
i ust spragnionych gorące rymy.
Już,już znajduję,spadam w zachwycie,
przyciągam radość i wyzwolenie
i żyję razy sześć lżejszym życiem,
i sześciokrotnie większym marzeniem.
Gwiazdka
Chciałem gwiazdki z nieba, tej jednej, jedynej;
już, już po nią sięgałem, już się uśmiechała,
czułem ciepło jej oczu dłużej niż przez chwilę,
tak niewiele chciałem, była taka mała.
Dziś świeci daleko, stąd jej nie zobaczę,
inne cieszy serca migotliwym blaskiem,
trudno, cóż, nie mogło widać być inaczej,
to jednak zbyt wiele mieć choć małą gwiazdę.
Kamień
Odrzucili serce jak kamień bez czucia,
skamieniało serce, stało się kamieniem
i można nim w ptaki, i w ludzi też, rzucać,
zabić inne serce i inne sumienie.
Łzy
Z oddali nocy napływają
do oczu wspomnień pełne łzy,
przez lata ich się uzbierało
tyle,co nocy złych i dni.
Ciężkie jak deszczu wielkie krople,
nabrzmiałe jak dojrzały pąk,
jeszcze wydają się za oknem,
ale już niedaleko stąd.
Jeszcze za szybą,lecz już blisko,
skoczą do oczu niczym kot,
pazurów ostrą stalą błysną,
zamglą się od nich myśl i wzrok.
Zapieką,zgryzą,złagodnieją,
wypłynie razem z nimi ból
i moc wyczerpie się wspomnieniom,
i będą jak zwietrzała sól.
Twarz się wygładzi,wypogodzi,
oczyści każdy skóry fałd,
aż do następnej łez powodzi,
aż po następny,nowy żal.
Kołysanka
Świat mi Ciebie odbierze,
choć dał mi Ciebie Bóg,
ziemię całą przemierzysz
skrwawionym śladem stóp.
Zabiorą mi Cię ludzie,
choć Bóg mi Ciebie dał,
nagrodzą krzyża trudem,
żelaznym bólem ran.
Ode mnie świat silniejszy,
nie mam więc żadnych szans,
uśnij już moje serce,
obudzą Cię na czas.
Uśnij dziecko maleńkie,
dopóki możesz spać,
póki daleko męka
i sąd,i krzyż,i kaźń.
Urosnąć jeszcze zdążysz,
powoli dzień za dniem,
ciepłem mych rąk się ogrzej,
weź ze sobą ten sen.
Niech nieco ból złagodzi,
przebitych stóp i rąk,
gdy go przypomnisz sobie,
kiedyś,daleko stąd.
Nie było miejsca
Nikt ich nie poznał i Jego,
drzwi przed nimi zamknięto;
odeszli - Józef i Jezus
nienarodzony z Panienką.
Może gdyby wiedzieli
kto puka do bram gospody,
znalazłoby się z pościeli
coś czystej, łyk świeżej wody.
Nie było miejsca w Betlejem
dla Marii, Józefa i Dziecka,
nie było miejsca na ziemi;
ale nie przejmuj się, nie płacz.
Lecz nie wiedziano kto puka;
włóczęga jakiś z kobietą
brzemienną, więc cisza głucha
była im odpowiedzią.
Do wielu serc dziś pukają :
ten Józef znów bezrobotny,
Maryja w odmiennym stanie,
nienarodzony chłopczyk.
I miejsca znowu nie ma
dla tej rodziny i dziecka,
i znów zbyt ciasna ziemia,
ale nie przejmuj się, nie płacz.
Niebieskie doliny
W niebieskich dolinach,na góry nie pora ;
za wcześnie nawet wyżyn niebieskich dosięgać,
w niebieskich dolinach mówią o aniołach
w długich,bardzo pięknych i mądrych legendach.
Nikt tu nie widuje tych istot skrzydlatych,
lecz wiedzą tu o nich więcej niż sądzicie,
musiały tutaj mieszkać przed dawnymi laty,
nim się wyżej przeniosły w bezpieczne ukrycie.
Niebieskie doliny leżą u stóp nieba,
wciąż jeszcze na ziemi,może nieco dalej,
można tu zawadzić o wierzchołek drzewa,
stopę nieostrożną ostrym liściem zranić.
I trzeba uważać też na śpiące ptaki,
spłoszone czasami przelatują obok
i często je można niżej nóg zobaczyć,
chociaż równie często widać je nad głową.
Chodzi tu się trochę jak po płytkiej wodzie,
której dno muliste wciąga poza kostki,
można więc powiedzieć,że raczej się brodzi,
plącząc w długopióre,miękkie nieborosty.
To właściwe niebo jest równie wysoko
jak widoczne z ziemi najdrobniejsze gwiazdy
i równie daleko nawet do obłoków,
nie bliżej niż z ziemi stąd także do prawdy.
Niebieskie doliny pełne marzycieli,
artystów,poetów,natchnienia i sztuki,
są jednak przedprożem drogi do nadziei,
niczym pierwsze słowa,obrazy czy nuty.
I jeśli dziś nawet nie ma w nich aniołów,
a zobaczyć Boga daremna tęsknota,
to widać je lepiej spod Bożego tronu
niż ziemię,choć także z oddali,z wysoka.
Szarość
Szarość jest jak dym,ukrywa i dławi,
jest pokorna lecz może przydusić do ziemi,
spopielić nawet najzieleńsze trawy
bez jednej kropli ognistej czerwieni.
Bywa schronieniem przed krzykiem i blaskiem,
barwą ochronną dla rajskiego ptaka,
lecz może również sypnąć w oczy piaskiem
i łzą bezbarwną można przez nią płakać.
Próżno z szarością szukać zgody w tęczy,
jest tylko mułem po wielkim potopie,
lecz z tego mułu można lepić szczęście
i rzucać ziarno,aby wzeszło złotem.
Jest obosieczna,niczym miecz zużyty
w tak wielu bojach,że zmatowiał w walce,
noszą jej barwę wieczory i świty,
bywa nadziei i zgonu posłańcem.
Może być różna,chociaż nie różowa,
jest w niej podwójność niedopowiedzenia,
jakaś tajemna wieloznaczność słowa
i twardy ciężar szorstkiego kamienia.
Jest tak jak praca żmudna i codzienna,
nieefektowna i ukryta w cieniu
i jak życzenie,które się nie spełnia
na wieki skryte jedynie w pragnieniu.
Ma w sobie starość,zmęczenie i nudę,
zniechęca oczy,nie przyciąga tłumów,
często ją zwykłym nazywają brudem,
choć blask ukrywa i światło rozumu.
Nie ma w szarości nic,co nie jest szare,
co by kolorem zalśniło jaskrawo
lub rozmieniło odbitą w krysztale
choćby w srebrzystość dźwięczącą zabawą.
Jest między bielą z siedmiu barw ukutą
i czernią,która właśnie jest bezbielą,
pajęczą siatką z skrajności wysnutą,
której na imię i jedność,i wielość.
Niewyczerpana nigdy w swej szarości,
jest oceanem,pustynią i drogą
z czerni do bieli,z światła do ciemności,
zawsze ta sama,wciąż będąca sobą.
By wyjść z szarości trzeba tylko trudu,
by przejść do końca przez jej nieciekawość
i trzeba trud ten mozolny polubić,
by nagle poczuć,że zbliża się radość.
Nagle zobaczyć wokoło kolory,
których się dotąd dziwnie nie widziało,
a przecież były,przez szare zasłony
świeciły zawsze - więc nie było szaro ?
Demonstracja
Wyszli na ulicę grzesznicy,
idą pod niebieski belweder,
stanęli aniołowie wszerz ulicy,
rozpostarli skrzydeł barierę.
I rzucali grzesznicy kamieniami,
i krzyczeli - my chcemy chleba,
i od grzechów czarni i mali
chcieli jednak się dostać do nieba.
Nie puścimy - rzekli aniołowie
i święconą wodą tłumy lali,
i wołali - idźcie sobie z Bogiem,
i Bóg wyszedł, i poszedł z nami.
Bez serca
Nieromantycznie,bez kropli krwi,
już tylko z wagą i miarą,
poezja z siebie przed lustrem drwi
na nagie swe patrząc ciało.
Patrzy na goły i pełny brzuch,
na piersi wezbrane sobą
i pyta lustra - powiedz,gdzie duch ?
Przede mną ? Za mną ? Czy obok ?
A lustro milczy zimne i złe,
wpijając w nią wzrok,aż do kości;
i nie ma serca,i nie ma jej,
i nie ma romantyczności.
Pijany okręcik
Nie ma miejsca na moje chęci,
zagłuszają mnie pożądania,
w kałuży pijany okręcik,
a na nim załoga pijana.
Nie mam miejsca w sobie dla siebie,
ktoś je zajął obcy,nieznany,
a w kałuży pod gołym niebem
ten okręcik mały,pijany.
Czego chcesz ? Pytają mnie ludzie,
a ja nie wiem,zgłuszony pytaniem,
widzę siebie,patrząc w kałużę
i w złe ślepia załogi pijanej.
W tłoku żebractw,próśb,modlitw i błagań,
giną moje ciche marzenia
i pijana moja odwaga
w rozmoknięty papier się zmienia.
Ród wampirów
Coraz mi smutniej,gdy patrzę na bliźnich,
smutek pogłębia się jak lustro
i nie ma w nim mistycznych wizji,
z ram się wylewa czarną pustką.
Patrzę na braci mych - wampirów
i tak jak siebie ich nie widzę,
wsysamy siebie w mroczne wiry,
te najciemniejsze tajemnice.
I nawet krew nas nie napoi,
ciał nie nakarmi chleb powszedni,
gubimy w sobie się powoli
jak w labiryncie zła rozległym.
Kiedyś będziemy znowu ludźmi,
z nieludzkich otrząśniemy myśli
i będzie można nas odróżnić
od siebie, bośmy z siebie wyszli.
Zżarci do kości i rozpaczy,
spojrzymy w niebo beznadziejnie
i niebo będzie, i wybaczy,
miękkim błękitem nas obejmie.
Jesteś
Jak to się stało,że jest we mnie
twój złoty uśmiech - skra słoneczna ?
A przecież było już najciemniej,
a jednak światłem przez noc przeszłaś.
I dziwnie jakoś spać nie mogę,
radością srebrną dzwonią gwiazdy
i czuję ciepły,dobry ogień,
i słodki opar mgły,przyjazny.
A przecież byłaś tylko chwilę,
musnęłaś tylko moje serce,
nawet cię dotknąć nie zdążyłem,
więc skąd to nagłe wielkie szczęście ?
'Smieje się do mnie całą siłą
słonecznik pełen tłustych pestek,
tak długo,długo cię nie było...
Ale wróciłaś,znowu jesteś !
Łza
Ożywiłaś mnie jednym spojrzeniem
jak łykiem wody prosto z wartkiej rzeki
i zostało we mnie jedno oka mgnienie
jak kropla,co zmęczone unosi powieki.
Powraca znów pamięć tych lat,co za nami,
wybiegam nadzieją w nasze dalsze sny;
moja Beatrycze z długimi nogami,
czy zdążę za tobą do serca tej łzy?
My
Przychodzimy co dzień z kamieniami,
nasze serca zaciśnięte w pięści,
nasze słowa na wargach stwardniały,
oczy nasze zaklęte w diamenty.
Jak posągi czasem wyrzeźbione,
nagie skały pokruszone wiatrem,
przychodzimy pod Twoją obronę,
choć nie wiemy jak powitać Matkę.
Przychodzimy brudni,twardzi,mali,
z okrucieństwem w wypalonych duszach
i prosimy Ciebie bluźnierstwami,
co nie mogą przepraszać i wzruszać.
Nieudolne pogańskie bałwany,
upadamy bijąc w ziemię czołem,
przychodzimy co dzień z kamieniami,
odchodzimy z kamiennym spokojem.
Deszcz
Na zielonym niebie twoich oczu - łąko,
mgły snują się senne i duchy nieznane,
i srebrzy się rosą wspomnienie - Leśmianem
wywołane z ukrycia pod powieką wąską.
Patrzy w te błękitne oczy,co z wysoka
łapczywie chwytają ukradki twych spojrzeń
i marzeń zasnuwa je wiotka powłoka,
i strugami deszczu jak stułą je wiąże.
Tak wpatrzone w siebie,aż do dna ciemnego,
aż do dnia i nocy,i krzyku istnienia,
jednoczą się w sobie i niebo,i ziemia,
i niebo,i ziemia,i ziemia,i niebo.
Nieśmiały Chrystus
Nieśmiały Chrystus chodzi nocą
pod okna biednych i bogatych,
pierwszym się tylko oczy złocą,
drugim dywany,meble,szaty,
Patrzy przez szyby Pan łagodny
i widzi dusze zagubione ;
odchodzi w noc bezbłędny ognik,
wielkiego światła mały płomień.
Wychodzą za Nim dusze senne,
wędrują ścieżką przeznaczenia
i powracają w myśl brzemienne
co dniem prowadzi do zbawienia.